piątek, 8 lutego 2019

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Wszystkie moje grzechy.

Może z grubej rury, a może wcale nie. Może to zwykła ludzka uczciwość nakazuje mi pozbyć się tych tajemniczych przewinień, jakimi ludzie policzkują mnie, gdy mówię im prawdę o sobie. Prawdopodobnie jestem temu wszystkiemu rzeczywiście winna, więc może przyznanie się w jakiś sposób mnie oczyści. Może adresowany świat i moi prokuratorzy też doznają katharsis. A może jak zwykle stanie się wielkie nic i zostanę sama ze sobą. To też rozsądna opcja.

Mam 21 lat i całe życie przed sobą. Niektórzy mówią, że jestem piękna, podobno też mądra i wrażliwa. Powiedzieli mi ,,taka dziewczyna ma wszystko na tym świecie czego pragną nieszczęśliwi ludzie". Może to prawda, przyznaję się do zarzutów. Nie mam raka ani parkinsona, poza jesiennym zapaleniem zatok nic poważnego mi nie dolega. Z pełnej rodziny, mam co jeść, gdzie spać, studiuję to, co mnie interesuje, jak dotąd z wystarczającym skutkiem. Dokoła ludzie, którzy mnie lubią i którzy się o mnie martwią. W środku Bóg, który mnie prowadzi. Guilty as charged.

Wyobrażam sobie, że można by mnie określić jako ,,osoba o radosnym usposobieniu".Bo to prawda, że kocham się śmiać, uwielbiam być szczęśliwa z byle powodu, a tych powodów jest naprawdę miliony jeśli się szuka Jego cudów na tym świecie. Uwielbiam przebywać z bliskimi, okazywać im miłość, znajdować sobie z nimi ciekawe zajęcia. Nikt mi tego teraz nie może wybaczyć, bo to prawie jak oblega w ich uszach, kiedy słyszą mój śmiech. To zarzut jak najbardziej prawdziwy. Jestem w pewien sposób bezczelna, będąc jeszcze teraz przez krótkie momenty zadowolona z czasu, który mi pozostał.

Przesadzam i to bardzo. To chyba proces stojący u podstaw wszystkiego w tym momencie. ,,Uspokój się" to najczęstsze, co słyszę od niektórych ludzi. ,,Uspokój się, ile ty masz lat?". 21, przecież się już przyznałam. Nie potrafię zobaczyć niczego dobrego w rzeczach, które mi się wydają złe. Nie wiem, jak czuć i cierpieć mniej niż to wypada albo wynika z okoliczności. Często brakuje mi słów w rozmowach z ludźmi, bo moje reakcje emocjonalne są za szybkie w stosunku do toku myśli. Zazwyczaj czuję się źle i wiem, że to wprawia innych w zakłopotanie. Dlatego staram się nie nadużywać cudzej gościnności i czuć się źle na własną rękę. Owszem, mam momenty zachwytu, szczęścia. Ale najczęściej mam ochotę przeprosić wszystkich za to, że musieli mnie poznać. Czuję jakbym tak instynktownie i naturalnie nie potrafiła nigdy w odpowiedni, nie zwracający na mnie uwagi sposób, się zachować. Muszę przemyśleć każde słowo czy gest 10 razy, dopiero wtedy mam wrażenie, że nie obciążam nikogo swoją osobą.

Działam trochę jak jojo, które z samej góry przemieszcza się na sam dół. Czasami dzieją się rzeczy, które to wyzwalają, jakieś rozmowy, przykre słowa. Choć prawdopodobnie odczytuję jako przykrość rzeczy, na które ludzie normalnie nie zwracają uwagi. Ale częściej sama nie wiem dokładnie jak wygląda mój proces ,,drogi w dół", bo to się dzieje za szybko. Jakaś jedna myśl, wspomnienie, słowo wystarczą, że nagle na jakiś czas staję się zupełnie niezdolna do kontynuowania normalnych czynności. Niekiedy nawet zupełnie bez powodu to się potrafi stać. Wracam z zakupami, czuję się ok, nagle posmutnieję i siadam na ławce pod klatką żeby płakać, niezależnie od mrozu, siedzę tak 15 minut i płaczę, potem wracam do mieszkania, wycinam sobie wzorki nożyczkami na stopach, dopiero się uspokajam. Albo muszę przerwać mycie zębów żeby usiąść na ziemi i uspokoić się, bo widok maszynki do golenia i błoga perspektywa użycia jej do skończenia ze sobą tak mnie owładnęły, że nie potrafię po prostu dokończyć tego co robiłam i wrócić do pokoju. Nie wiem czym są te stany, skąd przychodzą, od czego to zależy ile trwają. Ale mam je, przyznaję. Często, przynajmniej raz na dzień ostatnio. I nie walczę z nimi, to też przyznaję, zdecydowanie łatwiej mi jest się im poddać.

To się zdarza też gdy rozmawiam z ludźmi. Wiem, że ich to odrzuca i przeraża, ale nie robi to na mnie specjalnego wrażenia, bo sama czuję strach przez cały czas. Kiedy mówią mi, żebym się uspokoiła i zachowywała normalnie, czuję się winna. Wtedy najczęściej karam się mocniej niż zwykle i w głębi serca uważam, że to ich wina. Choć trochę też moja, bo dopuściłam ich na tyle blisko do siebie, żeby ich słowa mnie raniły. Zarzucam sobie, że zwariowałam i zasłużyłam na ból, owszem. Ale w głębi duszy mam poczucie, że gdyby nie moi bliscy nigdy nie dopuściłabym tej świadomości do siebie i cierpię, że wykorzystują wiedzę o mnie w ten sposób.

Nienawidzę siebie, odkąd pamiętam. Nie znam gorszej osoby ode mnie.


I chyba najgorsza wina, wierzę w Boga. Chciałabym bardzo być z Nim po śmierci i już nigdy nie czuć bólu, właściwie to to marzenie przez wiele lat mnie powstrzymywało. Ale z biegiem czasu wszystko zaczęło się pogarszać i zaczęłam myśleć jedynie o tym, żeby w końcu poczuć ulgę. I wiem że jestem hipoktyką, że nie żyję tym, w co wierzę, że oszukuję samą siebie, że On mi wybaczy, że tchórzę i że nie tak przystało uczniowi kogoś, kto za mnie umarł. Wiem, że jestem słaba i żałosna, bo nie potrafię się wziąć w garść i moje miejsce jest w piekle. Wiem, że nie mam prawa nawet do słowa protestu wobec tych słów, bo są prawdziwe.
Nie wiem, o czym więcej można pomyśleć. To już chyba wszystkie powody, żeby mnie nienawidzić, ponieważ to zrobię. Jeśli coś jeszcze przyjdzie mi do głowy, lista na pewno się zaktualizuje.

Trzy krótkie trzy długie trzy krótkie. Obiecałam chyba wszystkim którym mogłam, że pójdę na terapię i zacznę się leczyć. Jeśli się zabiję na dzień przed planowaną wizytą, niech ktoś z tych osób za mnie dopisze tu o tym moim najgorszym sukinsyństwie. Mail to myszouuu@gmail.com, hasło Blogger17.

Trzy krótkie trzy długie, trzy krótkie. Gdybym była normalna, mniej męcząca, mniej obwiniająca, prawdopodobnie byłoby mnie stać na jakieś przeprosimy, za to, że nie można ze mną normalnie rozmawiać, za to, że wszystko wiecznie muszę zepsuć i jeszcze na koniec znienawidzić siebie za to. Może komuś ta świadomość jednak wystarczy za słowa skruchy.

Ale owszem, żałuję, że mi odpierdoliło, kiedy byli przy mnie kochający mnie ludzie. Żałuję, że położyłam im ten ciężar na barki i nie potrafiłam się po prostu zajebać już wtedy. Jeśli to coś zmienia to tak, żałuję. I naprawię to, nie martwcie się. Nie będę ciągnąć tego wariactwa w nieskończoność.

Jezu, jeśli potrafisz, przebacz. Jeśli naprawdę patrzysz w serce, to wiesz lepiej niż wszyscy, że niczego nie żałuję bardziej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz