Kolejny cholerny dzień, który czułam się w obowiązku przeżyć. Yay, cudownie. Ciekawe ile jeszcze takich dni mi przyjdzie znieść. Niby to zależy ode mnie, ale mam ciągle jakieś idiotyczne opory. Chyba czekam na moment odwagi po prostu. Wiem, że on przyjdzie w końcu, ale niecierpliwię się już. Kiedy kurrrde no? Coraz bardziej brakuje mi sił.
Powiem coś wam o mojej ulubionej roślinie, aloesie. To naprawdę zajebista roślinka, działa odkażająco na rany, jej sok jest przeciwbólowy, działa na oparzenia, stany zapalne, odmrożenia. W tym jego soczku jest dużo witamin, nie wiem w sumie tego do końca, ale może to dzięki temu w jakiś sposób łagodzi takie paskudztwa i przyspiesza gojenie się ran. A poza tym to taki "typu kaktus" więc będzie sobie rósł w każdym piachu, przeżyje nawet podlewany raz na dwa tygodnie i nic mu więcej nie potrzeba do szczęścia. Według mnie to zajebiste, tyle możliwości leczniczych dzięki czemuś, czemu potrzeba tak mało żeby w ogóle funkcjonować.
Mam niby takie aloesy metaforyczne, jakieś kojące gówno, z różnych stron. Mam ludzi, którzy zawsze są do dyspozycji. Mam mojego lamę, który by za mnie w ogień skoczył. Nawet by przyjechał na ten cholerny wypizdów świata, żeby mnie ratować. Choć to może nie tak dużo, nie powinnam się tym jarać, raczej normalne, że ludzie w związkach na odległość się odwiedzają, nie? Mniej normalne się robi, zważywszy, że my jeszcze miesiąc temu się rozstawaliśmy, a ten cały przyjazd byłby po to, żebym się nie zajebała. Ale jest jak jest, najwidoczniej "normalność" w moim przypadku nie znajduje się aktualnie w menu.
Mam moje dziewczyny z grupy, które mi zaproponowały pomoc w pójściu do lekarza czy w głupich rzeczach które podobno należą do moich obowiązków. Miło wiedzieć mimo wszystko, że są ludzie rozumiejący, że nie potrafię czasem się umyć ani wstać z łóżka i nie jest to coś w czym jestem najlepsza przez pewne okresy mojego życia. Mam moją blondyneczkę, która mi mówi że mnie kocha i że jestem cudowna, która mnie prosi a czasem nawet błaga, żebym szukała pomocy. Mam rodzinę, która mi wczoraj przysłała paczkę z ulubionym jedzeniem. Mam siostrę, która mi napisała, że jestem najlepsza i "rozwalę te wszystkie egzaminy w pierwszych terminach". Mam gdzie spać, mam śliczne urocze sukienki i sweterki w które lubię się ubierać, błyszczące kokardki i kwiatki, które noszę we włosach. Chyba mam piękną twarz, choć coraz ciężej mi to ostatnio zidentyfikować w lustrze. Dłonie z palcami, które potrafią zagrać na gitarze moje ulubione piosenki. Słoik ulubionego majonezu w lodówce. Ulubione zdjęcie w ramce na półce.
I żałuję, że te wszystkie rzeczy mam. To mi przypomina tylko o wszystkim, czego nie da się wyleczyć okładami z jakiegoś głupiego aloesu. Gdyby to chodziło o kogoś innego, kogoś mniej obrzydliwego ode mnie, być może te wszystkie rany jakoś by się goiły. Ale ze mną jak zwykle musi być inaczej, trochę jakby ktoś tym aloesem próbował wyleczyć gangrenę.
Jestem już tak potwornie zmęczona wszystkim. Już nie mam siły prawie na nic. Kiedy to się skończy?
Oni mnie wszyscy chętnie wesprą w zakupach, sprzątaniu, gotowaniu. Z przyjemnością mnie zaprowadzą na leczenie i zrobią kolejny milion nieistotnych rzeczy, w których mi mniej potrzeba wsparcia, a nie zrobią tego jednego, w czym bym chciała pomocy. Nikt z nich nie powiesi się ze mną, nie doda mi odwagi na sam koniec. Nie rozumieją, nie chcą zrozumieć, że zakupy i sprzątanie to gówno, bo ja już czekam tylko na moment odwagi. I że chciałabym żeby ktoś mi pomógł go znaleźć, ale oni tego nie zrozumieją, bo jakże by mogli. Wszyscy mówią ,,Jak ja będę żyć bez ciebie?". Nikt nigdy nie spyta jak ja będę żyć z nim. Bo nikogo to nie interesuje tak naprawdę, co ja czuję i czego ja chcę. Aloes ma wyjebane na to, kto go podleje raz na te dwa tygodnie.
Sąsiadka z dołu dała mi sadzonkę takiego prawdziwego aloesu, więc kupiłam piękną dużą doniczkę w posadziłam go w niej, w specjalnej ziemi dla takich roślinek. I dbałam o niego naprawdę, kurde, to piękna roślina jest. Pilnowałam, żeby mu nie było za gorąco, za mokro, za ciemno. Myślałam, że jeśli rozwinie mu się dużo nowych listków, to z jednego zrobię sobie balsam na rany od nożyczek. Może też trochę wydawało mi się, że utrzymując go przy życiu w jakiś sposób mnie tez to pomaga.
I wiecie co? Zdechł w pizdu dziś rano, zbrązowiały mu liście, a potem spuchły i odpadły od korzeni. Kiedy wstałam, zobaczyłam jak leżą dookoła doniczki.
Nie lubię zapachu martwych roślin, kojarzy mi się z zapachem takich gnijących ran na kończynach, które się potem poddaje amputacji. Wyjątkowo paskudny, zapadający w pamięć smród.
Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Dlaczego roślina może umrzeć od przebywania w moim towarzystwie a ja nie? Gdzie ta cała sprawiedliwość życiowa do cholery?
Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Coraz trudniej mi pisać tego bloga. Czuję, że to już nie potrwa długo, ta droga do końca, ale okropnie się męczę. Chciałabym móc to jakoś przyspieszyć, ale nie wiem jak. To smutne. Jak wszystko tak naprawdę.
Jezu, ja już chyba nie będę cię prosić o nic, to bez sensu. Dajesz mi ludzi, miłość i dobro, a ja się odpłacam rzygami i oczekiwaniem końca. Nie chcę być dłużej niewdzięczna, wiem, że to zrobię, a jeśli to zrobię, nie mam czego u Ciebie szukać. Więc może lepiej zostawię cię już w spokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz