piątek, 8 lutego 2019

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Wszystkie moje grzechy.

Może z grubej rury, a może wcale nie. Może to zwykła ludzka uczciwość nakazuje mi pozbyć się tych tajemniczych przewinień, jakimi ludzie policzkują mnie, gdy mówię im prawdę o sobie. Prawdopodobnie jestem temu wszystkiemu rzeczywiście winna, więc może przyznanie się w jakiś sposób mnie oczyści. Może adresowany świat i moi prokuratorzy też doznają katharsis. A może jak zwykle stanie się wielkie nic i zostanę sama ze sobą. To też rozsądna opcja.

Mam 21 lat i całe życie przed sobą. Niektórzy mówią, że jestem piękna, podobno też mądra i wrażliwa. Powiedzieli mi ,,taka dziewczyna ma wszystko na tym świecie czego pragną nieszczęśliwi ludzie". Może to prawda, przyznaję się do zarzutów. Nie mam raka ani parkinsona, poza jesiennym zapaleniem zatok nic poważnego mi nie dolega. Z pełnej rodziny, mam co jeść, gdzie spać, studiuję to, co mnie interesuje, jak dotąd z wystarczającym skutkiem. Dokoła ludzie, którzy mnie lubią i którzy się o mnie martwią. W środku Bóg, który mnie prowadzi. Guilty as charged.

Wyobrażam sobie, że można by mnie określić jako ,,osoba o radosnym usposobieniu".Bo to prawda, że kocham się śmiać, uwielbiam być szczęśliwa z byle powodu, a tych powodów jest naprawdę miliony jeśli się szuka Jego cudów na tym świecie. Uwielbiam przebywać z bliskimi, okazywać im miłość, znajdować sobie z nimi ciekawe zajęcia. Nikt mi tego teraz nie może wybaczyć, bo to prawie jak oblega w ich uszach, kiedy słyszą mój śmiech. To zarzut jak najbardziej prawdziwy. Jestem w pewien sposób bezczelna, będąc jeszcze teraz przez krótkie momenty zadowolona z czasu, który mi pozostał.

Przesadzam i to bardzo. To chyba proces stojący u podstaw wszystkiego w tym momencie. ,,Uspokój się" to najczęstsze, co słyszę od niektórych ludzi. ,,Uspokój się, ile ty masz lat?". 21, przecież się już przyznałam. Nie potrafię zobaczyć niczego dobrego w rzeczach, które mi się wydają złe. Nie wiem, jak czuć i cierpieć mniej niż to wypada albo wynika z okoliczności. Często brakuje mi słów w rozmowach z ludźmi, bo moje reakcje emocjonalne są za szybkie w stosunku do toku myśli. Zazwyczaj czuję się źle i wiem, że to wprawia innych w zakłopotanie. Dlatego staram się nie nadużywać cudzej gościnności i czuć się źle na własną rękę. Owszem, mam momenty zachwytu, szczęścia. Ale najczęściej mam ochotę przeprosić wszystkich za to, że musieli mnie poznać. Czuję jakbym tak instynktownie i naturalnie nie potrafiła nigdy w odpowiedni, nie zwracający na mnie uwagi sposób, się zachować. Muszę przemyśleć każde słowo czy gest 10 razy, dopiero wtedy mam wrażenie, że nie obciążam nikogo swoją osobą.

Działam trochę jak jojo, które z samej góry przemieszcza się na sam dół. Czasami dzieją się rzeczy, które to wyzwalają, jakieś rozmowy, przykre słowa. Choć prawdopodobnie odczytuję jako przykrość rzeczy, na które ludzie normalnie nie zwracają uwagi. Ale częściej sama nie wiem dokładnie jak wygląda mój proces ,,drogi w dół", bo to się dzieje za szybko. Jakaś jedna myśl, wspomnienie, słowo wystarczą, że nagle na jakiś czas staję się zupełnie niezdolna do kontynuowania normalnych czynności. Niekiedy nawet zupełnie bez powodu to się potrafi stać. Wracam z zakupami, czuję się ok, nagle posmutnieję i siadam na ławce pod klatką żeby płakać, niezależnie od mrozu, siedzę tak 15 minut i płaczę, potem wracam do mieszkania, wycinam sobie wzorki nożyczkami na stopach, dopiero się uspokajam. Albo muszę przerwać mycie zębów żeby usiąść na ziemi i uspokoić się, bo widok maszynki do golenia i błoga perspektywa użycia jej do skończenia ze sobą tak mnie owładnęły, że nie potrafię po prostu dokończyć tego co robiłam i wrócić do pokoju. Nie wiem czym są te stany, skąd przychodzą, od czego to zależy ile trwają. Ale mam je, przyznaję. Często, przynajmniej raz na dzień ostatnio. I nie walczę z nimi, to też przyznaję, zdecydowanie łatwiej mi jest się im poddać.

To się zdarza też gdy rozmawiam z ludźmi. Wiem, że ich to odrzuca i przeraża, ale nie robi to na mnie specjalnego wrażenia, bo sama czuję strach przez cały czas. Kiedy mówią mi, żebym się uspokoiła i zachowywała normalnie, czuję się winna. Wtedy najczęściej karam się mocniej niż zwykle i w głębi serca uważam, że to ich wina. Choć trochę też moja, bo dopuściłam ich na tyle blisko do siebie, żeby ich słowa mnie raniły. Zarzucam sobie, że zwariowałam i zasłużyłam na ból, owszem. Ale w głębi duszy mam poczucie, że gdyby nie moi bliscy nigdy nie dopuściłabym tej świadomości do siebie i cierpię, że wykorzystują wiedzę o mnie w ten sposób.

Nienawidzę siebie, odkąd pamiętam. Nie znam gorszej osoby ode mnie.


I chyba najgorsza wina, wierzę w Boga. Chciałabym bardzo być z Nim po śmierci i już nigdy nie czuć bólu, właściwie to to marzenie przez wiele lat mnie powstrzymywało. Ale z biegiem czasu wszystko zaczęło się pogarszać i zaczęłam myśleć jedynie o tym, żeby w końcu poczuć ulgę. I wiem że jestem hipoktyką, że nie żyję tym, w co wierzę, że oszukuję samą siebie, że On mi wybaczy, że tchórzę i że nie tak przystało uczniowi kogoś, kto za mnie umarł. Wiem, że jestem słaba i żałosna, bo nie potrafię się wziąć w garść i moje miejsce jest w piekle. Wiem, że nie mam prawa nawet do słowa protestu wobec tych słów, bo są prawdziwe.
Nie wiem, o czym więcej można pomyśleć. To już chyba wszystkie powody, żeby mnie nienawidzić, ponieważ to zrobię. Jeśli coś jeszcze przyjdzie mi do głowy, lista na pewno się zaktualizuje.

Trzy krótkie trzy długie trzy krótkie. Obiecałam chyba wszystkim którym mogłam, że pójdę na terapię i zacznę się leczyć. Jeśli się zabiję na dzień przed planowaną wizytą, niech ktoś z tych osób za mnie dopisze tu o tym moim najgorszym sukinsyństwie. Mail to myszouuu@gmail.com, hasło Blogger17.

Trzy krótkie trzy długie, trzy krótkie. Gdybym była normalna, mniej męcząca, mniej obwiniająca, prawdopodobnie byłoby mnie stać na jakieś przeprosimy, za to, że nie można ze mną normalnie rozmawiać, za to, że wszystko wiecznie muszę zepsuć i jeszcze na koniec znienawidzić siebie za to. Może komuś ta świadomość jednak wystarczy za słowa skruchy.

Ale owszem, żałuję, że mi odpierdoliło, kiedy byli przy mnie kochający mnie ludzie. Żałuję, że położyłam im ten ciężar na barki i nie potrafiłam się po prostu zajebać już wtedy. Jeśli to coś zmienia to tak, żałuję. I naprawię to, nie martwcie się. Nie będę ciągnąć tego wariactwa w nieskończoność.

Jezu, jeśli potrafisz, przebacz. Jeśli naprawdę patrzysz w serce, to wiesz lepiej niż wszyscy, że niczego nie żałuję bardziej.



czwartek, 31 stycznia 2019

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Aloes.

Kolejny cholerny dzień, który czułam się w obowiązku przeżyć. Yay, cudownie. Ciekawe ile jeszcze takich dni mi przyjdzie znieść. Niby to zależy ode mnie, ale mam ciągle jakieś idiotyczne opory. Chyba czekam na moment odwagi po prostu. Wiem, że on przyjdzie w końcu, ale niecierpliwię się już. Kiedy kurrrde no? Coraz bardziej brakuje mi sił.
Powiem coś wam o mojej ulubionej roślinie, aloesie. To naprawdę zajebista roślinka, działa odkażająco na rany, jej sok jest przeciwbólowy, działa na oparzenia, stany zapalne, odmrożenia. W tym jego soczku jest dużo witamin, nie wiem w sumie tego do końca, ale może to dzięki temu w jakiś sposób łagodzi takie paskudztwa i przyspiesza gojenie się ran. A poza tym to taki "typu kaktus" więc będzie sobie rósł w każdym piachu, przeżyje nawet podlewany raz na dwa tygodnie i nic mu więcej nie potrzeba do szczęścia. Według mnie to zajebiste, tyle możliwości leczniczych dzięki czemuś, czemu potrzeba tak mało żeby w ogóle funkcjonować.
Mam niby takie aloesy metaforyczne, jakieś kojące gówno, z różnych stron. Mam ludzi, którzy zawsze są do dyspozycji. Mam mojego lamę, który by za mnie w ogień skoczył. Nawet by przyjechał na ten cholerny wypizdów świata, żeby mnie ratować. Choć to może nie tak dużo, nie powinnam się tym jarać, raczej normalne, że ludzie w związkach na odległość się odwiedzają, nie? Mniej normalne się robi, zważywszy, że my jeszcze miesiąc temu się rozstawaliśmy, a ten cały przyjazd byłby po to, żebym się nie zajebała. Ale jest jak jest, najwidoczniej "normalność" w moim przypadku nie znajduje się aktualnie w menu.
Mam moje dziewczyny z grupy, które mi zaproponowały pomoc w pójściu do lekarza czy w głupich rzeczach które podobno należą do moich obowiązków. Miło wiedzieć mimo wszystko, że są ludzie rozumiejący, że nie potrafię czasem się umyć ani wstać z łóżka i nie jest to coś w czym jestem najlepsza przez pewne okresy mojego życia. Mam moją blondyneczkę, która mi mówi że mnie kocha i że jestem cudowna, która mnie prosi a czasem nawet błaga, żebym szukała pomocy. Mam rodzinę, która mi wczoraj przysłała paczkę z ulubionym jedzeniem. Mam siostrę, która mi napisała, że jestem najlepsza i "rozwalę te wszystkie egzaminy w pierwszych terminach". Mam gdzie spać, mam śliczne urocze sukienki i sweterki w które lubię się ubierać, błyszczące kokardki i kwiatki, które noszę we włosach. Chyba mam piękną twarz, choć coraz ciężej mi to ostatnio zidentyfikować w lustrze. Dłonie z palcami, które potrafią zagrać na gitarze moje ulubione piosenki. Słoik ulubionego majonezu w lodówce. Ulubione zdjęcie w ramce na półce.
I żałuję, że te wszystkie rzeczy mam. To mi przypomina tylko o wszystkim, czego nie da się wyleczyć okładami z jakiegoś głupiego aloesu. Gdyby to chodziło o kogoś innego, kogoś mniej obrzydliwego ode mnie, być może te wszystkie rany jakoś by się goiły. Ale ze mną jak zwykle musi być inaczej, trochę jakby ktoś tym aloesem próbował wyleczyć gangrenę.
Jestem już tak potwornie zmęczona wszystkim. Już nie mam siły prawie na nic. Kiedy to się skończy?
Oni mnie wszyscy chętnie wesprą w zakupach, sprzątaniu, gotowaniu. Z przyjemnością mnie zaprowadzą na leczenie i zrobią kolejny milion nieistotnych rzeczy, w których mi mniej potrzeba wsparcia, a nie zrobią tego jednego, w czym bym chciała pomocy. Nikt z nich nie powiesi się ze mną, nie doda mi odwagi na sam koniec. Nie rozumieją, nie chcą zrozumieć, że zakupy i sprzątanie to gówno, bo ja już czekam tylko na moment odwagi. I że chciałabym żeby ktoś mi pomógł go znaleźć, ale oni tego nie zrozumieją, bo jakże by mogli. Wszyscy mówią ,,Jak ja będę żyć bez ciebie?". Nikt nigdy nie spyta jak ja będę żyć z nim. Bo nikogo to nie interesuje tak naprawdę, co ja czuję i czego ja chcę. Aloes ma wyjebane na to, kto go podleje raz na te dwa tygodnie.
Sąsiadka z dołu dała mi sadzonkę takiego prawdziwego aloesu, więc kupiłam piękną dużą doniczkę w posadziłam go w niej, w specjalnej ziemi dla takich roślinek. I dbałam o niego naprawdę, kurde, to piękna roślina jest. Pilnowałam, żeby mu nie było za gorąco, za mokro, za ciemno. Myślałam, że jeśli rozwinie mu się dużo nowych listków, to z jednego zrobię sobie balsam na rany od nożyczek. Może też trochę wydawało mi się, że utrzymując go przy życiu w jakiś sposób mnie tez to pomaga.
I wiecie co? Zdechł w pizdu dziś rano, zbrązowiały mu liście, a potem spuchły i odpadły od korzeni. Kiedy wstałam, zobaczyłam jak leżą dookoła doniczki.
Nie lubię zapachu martwych roślin, kojarzy mi się z zapachem takich gnijących ran na kończynach, które się potem poddaje amputacji. Wyjątkowo paskudny, zapadający w pamięć smród.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Dlaczego roślina może umrzeć od przebywania w moim towarzystwie a ja nie? Gdzie ta cała sprawiedliwość życiowa do cholery?

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Coraz trudniej mi pisać tego bloga. Czuję, że to już nie potrwa długo, ta droga do końca, ale okropnie się męczę. Chciałabym móc to jakoś przyspieszyć, ale nie wiem jak. To smutne. Jak wszystko tak naprawdę.

Jezu, ja już chyba nie będę cię prosić o nic, to bez sensu. Dajesz mi ludzi, miłość i dobro, a ja się odpłacam rzygami i oczekiwaniem końca. Nie chcę być dłużej niewdzięczna, wiem, że to zrobię, a jeśli to zrobię, nie mam czego u Ciebie szukać. Więc może lepiej zostawię cię już w spokoju.

wtorek, 29 stycznia 2019

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Kwestia taktu, aniołku.

Nie jestem świadoma tego, jak czas płynie. Ile dni właściwie mija? Mam jutro egzamin z biofizyki, na który nic nie umiem, ale co z tego. Chciałabym umrzeć po tej sesji, więc teoretycznie razem z poprawkami to będzie jakieś dwa tygodnie dłużej. Yay, teoretycznie lepiej, czyż nie?
Czuję pewną zmianę fluidów w powietrzu, odkąd moi bliscy wiedzą, co się ze mną stanie. Pewne nuty tego ,,aromatu" wyczuwałam już wcześniej, ale teraz nabrał niespodziewanej wyrazistości. Wiecie o czym mówię? To takt.
Należę do specyficznej kategorii ludzi, takich co to rodzą się jako zjebane egoistyczne chujki i całe życie zastanawiają się, na ile to determinuje ich los. Takt nakazuje tym, którzy są dobrzy nie informować mnie o tym tak wprost, są jednak na szczęście tacy, którzy mimo tego nie boją się mówić mi prawdy. Na szczęście, moja mama była jedną z takich osób i w gruncie rzeczy jestem jej za to bardzo wdzięczna. Dzięki niej wcześnie zrozumiałam kim jestem i jak powinnam funkcjonować w tym świecie. To proste, jak matematyka - żeby wyzerować minus trzeba dodać plus, żeby złagodzić to, że potrafisz tylko ranić ludzi, musisz być tak dobry jak tylko się da. Koniec końców nikt nigdy nie powie o tobie ,,naprawdę dobry człowiek", bo dalej jesteś gównem, ale przynajmniej wychodzisz na zero, nie szkodzisz społeczeństwu tym, że żyjesz.
I tak sobie żyłam dwadzieścia lat, wychodząc ze skóry żeby pomagać innym odkąd zrozumiałam, że tak trzeba. I ludzie chętnie przychodzili, bo zawsze można było być wysłuchanym, nawet w środku nocy czy otrzymać pomoc, trochę miłości, jeśli można tak nazwać to, co z siebie mogę wykrzesać. Ale taki styl bycia ma wadę - nie możesz się zmęczyć, bo nikt ci nie uwierzy, że jesteś zmęczony. Nie możesz sobie podciąć żył ani nikomu się pożalić - każdy zareaguje tylko śmiechem. ,,No proszę cię dziewczyno, jesteś najlepszą osobą jaką znam, zawsze taka pomocna, radosna, gdyby nie ty już dawno bym się załamał, załamała". Juhu, ale ja nie mogę się załamać, to byłby koniec, matematyka mnie zmiażdży w dniu w którym poproszę o pomoc. Sądzę, że to nie kwestia niewiary w to, że z kimś ,,tak wspaniałym" może być coś nie tak, tylko po prostu znów kwestia taktu ze strony tych wszystkich osób. Oni mi kurtuazyjnie po prostu przypominają, że mój rachunek wciąż jest na minusie, że jeśli przestanę być dla wszystkich to przestanę mieć prawo żyć. I mają rację, wiem. I to nie koi rozpaczy, jedynie ją pogłębia.
Mój ukochany mówi do mnie czasem ,,mój aniołku". Już dobrze, śpij mój aniołku, dziękuję mój aniołku. To bardzo miłe słowo, kiedy mam świadomość, że jestem toną szamba, mimo wszystko w jakiś sposób to leczy moje serce, że on mnie uważa za swojego aniołka, nawet jeśli to znów jedynie takt i nic więcej z jego strony. Chciałabym sprawić, żeby do końca świata starczyło mi sił by pracować na to miano. Ale nie mam już woli walczyć z matematyką, dotarłam do mojego końca zbioru. I czas przyznać prawdę, a skończyć z gładkimi słówkami.
W moim towarzystwie kurtuazyjnie nie mówi się o narkotykach, depresji, przemocy domowej, alkoholizmie, autoagresji, puszczaniu się. Ludzie taktownie ściszają głos, żeby mówić o tym, jak dobrze się bawią, żebym nie słyszała, bo tak naprawdę bardziej niż schizowe rzeczy do wariactwa doprowadza mnie normalność, to, że ktoś może się śmiać i tańczyć, mieć dzieci, kochać, nie krzywdzić się i żyć bez strachu o jutro, a ja nie jestem do tego zdolna. W dobrym tonie zauważyłam jest mi mówić rzeczy typu ,,jestem dla ciebie, zawsze możesz na mnie liczyć" ,,powiedz co mogę dla ciebie zrobić?". Nie ma znaczenia co, mogą przyjeżdżać, karmić mnie, brać ze mną śluby. Jestem jak człowiek w śpiączce, ludzie się zbierają wokół mnie, by mnie podtrzymać przy życiu swoimi ,,jestem" i ,,co zechcesz". Może w ten sposób się czują lepiej, może uważają, że są mi to winni, bo się kamuflowałam ze swoim gównem przed nimi jako aniołek, może to znów tylko dobre maniery.

Nie wiem. Wiem tylko, że bycie ciężarem dla kogokolwiek jest ponad siły kogoś, kto nie widzi w sobie dobra. I że nie chcę tego losu dla siebie po prostu.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. I owszem do waszej wiadomości zbawcy świata, że płaczę kurwa każdego dnia, mimo iż tak usilnie szeptacie i staracie się mnie chronić przed jakimkolwiek urazem. W głowie wam się prawdopodobnie nie mieści, że ja sama jestem tym urazem i nie możecie mnie przed niczym ochronić. I owszem, pragnę umrzeć i to bardzo, każdego dnia o tym marzę. Mija 47 sekund zanim czerwone światło zmieni się w zielone pod moim blokiem na pasach i jeśli pewnego dnia w czterdziestej ósmej sekundzie nadjedzie rozpędzony samochód to po prostu wskoczę pod jego koła. I to już postanowione, wasze starania mnie od tego nie odwiodą.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Jezu, zabierz tych wszystkich ludzi ode mnie. Wystarczy, że ja cierpię, to wszystko przecież przeze mnie. Zlituj się nad nimi i zabierz ich, proszę cię.

piątek, 25 stycznia 2019

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Zawsze bez twojej zgody.

Pomyślałam, że skoro jestem tak zaprawionym w walce ze sobą człowiekiem, to mogłabym dać kilka rad początkującym adeptom sztuki użalania się nad sobą. Ostatecznie, być może komuś kto to czyta przydałoby się kilka wskazówek, jak nie martwić swoich bliskich i dawać sobie w kość jak należy.

Po pierwsze i najważniejsze, przekonanie, że rany na zewnątrz bardziej bolą to mit. Uwierzcie mi, wywoływanie wymiotów poprzez rzucanie się na oparcie krzesła kiedy jesteś najedzony pod korek jest wystarczająco bolesne. Równie dobrą opcją z tej kategorii jest jedzenie rzeczy, które wywołują niestrawność np. proszek do pieczenia (ale nie więcej niż paczkę, bo zaczynasz wymiotować tak, że budzisz podejrzenia). Generalnie robienie sobie krzywdy ,,od wewnątrz" jest praktyczniejsze, bo nie zostawia śladów. Macie do dyspozycji praktycznie każdą substancję, każdy przedmiot, każdy otwór ciała - ogranicza was tylko wyobraźnia. Jeśli jednak z jakiegoś powodu uważacie, że tylko rany zewnętrzne was zadowolą, pamiętajcie, by możliwie jak najmniej naruszyć ciągłość skóry - krwawiące zranienia zostawiają blizny, a blizny prowokują pytania. Dobrym wyjściem są tu np. siniaki lub niezbyt rozległe rany miażdżone lub szarpane - te ostatnie nie pozostawią znaków tylko, jeśli nie będą zbyt głębokie, więc uważajcie. Jednak jeżeli wasza odwaga nie sięga tak daleko, by miażdżyć sobie kończyny, z tej sytuacji też da się wybrnąć. W przypadku żyletek masz dwie opcje - ciąć tam, gdzie nikt nie zobaczy lub ciąć tak, by to nie wyglądało na twoje dzieło. Pierwsza jest wygodniejsza, bo jeżeli nie rucha cię żaden facet takie miejsca jak piersi przykładowo są idealne. Dla reszty pozostają nieoczywiste zakamarki np.przestrzenie między palcami u stóp (tylko nie polecam ciąć za głęboko, przebiegają tamtędy tętnice palcowe i nerwy). Druga opcja wymaga nieco więcej kreatywności, ale daje ci większą swobodę, jeśli otaczają cię wystarczająco tępi ludzie. Polecam przyjrzeć się w internecie jak wyglądają zadrapania po kotach lub rany spowodowane nadzianiem na wystające elementy ogrodzeń. Dosyć łatwo sfabrykować tego typu wzroki na skórze rąk czy nóg.
No, to rad na tyle, teraz już tylko użalanie się nad sobą.
Organizm człowieka jest wadliwy, wiecie? Jego psychika jest wadliwa, skonstruowano ją w ten sposób, że zawsze nawet bez twojej zgody, dopóki istnieje w niej świadomość będzie szukać możliwości przeżycia. To błąd ewolucji według mnie, nastręczający problemów. Musisz narobić strasznego bałaganu, żeby sam siebie się pozbyć. O wiele byłoby prościej, gdybyś nie musiał zaczerpnąć powietrza po wstrzymywaniu oddechu przykładowo. Ale natura niestety jest raczej bezwzględna dla wszystkich zwierząt. więc także i dla ludzi.
Do pewnego stopnia mnie to śmieszy.
Mogą ci powiedzieć, że jesteś gównem i nie zasługujesz na miłość i zrobią to zawsze bez pytania cię o zdanie. Jedyna przyjaciółka jaką tu miałam, moja kochana Misia mogła mnie zacząć traktować jak gówno po tym jak jej powiedziałam, że chcę się zabić i odtrącić mnie. Miała pełną swobodę i możliwości by to zrobić nawet wbrew mnie i to była wykorzystana szansa. Ludzie mogą cię poniżyć, zranić, nie kochać, wyśmiać i zawsze to zrobią bez twojej zgody. A ty nie możesz powiedzieć swojemu sercu, żeby się tym nie przejmowało, żeby nie potrzebowało miłości. Nie możesz powiedzieć sobie ,,od teraz bądź szczęśliwa mimo tego, że cię to boli". Wszystko jest tak cholernie zgodne w tym pieprzonym świecie. Ludzie cie nie słuchają, twoja własna głowa też cię nie słucha. Twój żołądek cię nie słucha i domaga się jedzenia. Twoje oczy cię nie słuchają i otwierają się każdego ranka.
A potem słyszysz ,,jesteś wolny, możesz być kim chcesz". Mnie nawet to śmieszy.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Wybór eksperta w tym tygodniu to siniaki, są łatwe do wytłumaczenia i wygodne do ukrycia. Polecam, Ewa Wachowicz. Czuję się źle z tym, że wszyscy oczekują żebym żyła. Ma ktoś jakiś pomysł co z tym zrobić?

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie - ten mój sygnał to też zdaje się jakieś nieposłuszeństwo mojego umysłu wobec mnie. Nie chcę ratunku, nie z wolnego wyboru. A jednak czekam na niego, mimo to.

Jezu, czy ty mnie kochasz? Czy ty też chcesz żebym żyła? Co cię w ogóle odróżnia od tej bandy wokół mnie, która tylko stawia mi wymagania? I'd appreciate an answer now.

środa, 16 stycznia 2019

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Dwie wersje.

Takie to wszystko tu u mnie zawsze wyrwane z kontekstu...Ale nie mam chyba ochoty na owijanie w bawełnę i tracenie czasu na wyjaśnienia czemu tak a nie inaczej. Nie zależy mi chyba nawet w sumie, żeby ktoś się w tych moich wywodach dobrze łapał. Ja sama się dobrze nie łapię, to byłby nietakt dla kogoś z boku.
Dość, że kwestia mojego ewentualnego zamążpójścia jest zamknięta, bo tyle się chyba wydarzyło, odkąd byłam tu ostatnio. Więcej słów wstępu to przesada, jeśli to, o czym chcę napisać, w żaden sposób nie łączy się z męczącym gównem, które muszę odpierdalać każdego dnia, by mieć spokój ze strony społeczeństwa. Lub przynajmniej ja nie dostrzegam żadnych powiązań.
Gdy ktoś mi się przedstawia, odpowiadam tym samym, choć czasami mam moment zawahania, jakiej reakcji oczekuje stojący przede mną człowiek. Nie zawsze mam wrażenie, jakbym była osobą, za którą się podaję, której dane widnieją w moich dokumentach. Człowiek to przecież tylko zbiór jakichś cech osobowości, a jednak u mnie ta liczba jest tak duża, że spokojnie starcza dla dwóch osób. I tak w myśl tej zasady wyhodowały się dwie wersje tej dziewczyny, którą widać, gdy się na mnie patrzy. Jedna zdecydowanie przeważa, to jest ta fajna część, piękna, dobra, zawsze uśmiechnięta, czuła. Tą dziewczynę chłopcy chcą odprowadzać na przystanek a dziewczyny chodzić z nią na zakupy. Jej nawet oświadczyć się nie trudno, bo wszyscy się czują przy niej swobodnie. I ona ze wszystkimi, zawsze chętnie coś z tobą zrobi, zawsze przytuli, uśmiechnie się, pomoże. Sama ją darzę pewną sympatią, potrafi poprawić humor nawet mi, kiedy nią jestem. Nawet dla mnie ma jakąś czułość. I jej jest najwięcej, ona jest dla wszystkich, dla całego świata, taka zewnętrzna, publiczna. I nic w tym złego, sama chciała być jak Jezus, który przecież też chodził od wioski do wioski i uzdrawiał. Ona też lubi uzdrawiać, tak jak potrafi, z samotności, ze smutku. To jej daje radość.
A tak najbardziej w środku, na samym dnie jakaś najmniejsza część zalążka to Ta druga, ta która z kolei jest bardziej prywatna, nie pomocna dla nikogo, bo wszystko i wszyscy tak naprawdę niewiele ją obchodzą. Ona dba tylko o to, żeby było sprawiedliwie, więc to ona jest tą, która mi nie pozwala jeść, która mnie gryzie w ramię, kiedy coś nie wyjdzie. Bardzo przekonująco potrafi mi wyłuszczyć dlaczego nikt nie jest zainteresowany rozmową ze mną, dlaczego nie potrzebuję nikogo kto by mnie mógł zobaczyć w takim stanie, dlaczego jestem beznadziejna we wszystkim co robię, więc nie ma sensu robić czegokolwiek. Gdy ona decyduje, siedzę i gapię się w ścianę, nie widzę powodu nawet żeby wstać i się umyć. Czasem wydaje mi się, że jest bardzo nieszczęśliwa, dlatego się na mnie mści, że chce, żebym umarła, bo ona sama już nie chce żyć. Gdybym mogła przyjść do niej jako Ta pierwsza może udałoby mi się jej pomóc. Ale nie mogę, zawsze jedna sprawia, że ta druga znika i tak w kółko. Nigdy nie wiem, jako która się obudzę i codziennie rano boję się otworzyć oczy, bo może się okazać, że Ta druga znowu wygrała. Gdy widzę to oczami wyobraźni, wydaje mi się, jakby podczas mojego snu brała Tą pierwszą za włosy i topiła ją w mojej krwi. Staram się z całych sił, każdego dnia trzymać Tą drugą w ryzach, ale mam niestety jakąś przepuklinę mózgu, jakąś malutką przetokę, przez którą ona zawsze wypełza i roznosi się jak wirus po całej głowie. A wtedy już nie umiem jej zatrzymać, zostaje ze mną aż się coś stanie, jak King Kong, który odchodzi tylko po tym jak złoży się mu ofiary.
Gdybym tylko wiedziała, którędy ona przechodzi, zamurowałabym to miejsce. Ona nawet nie potrafi pół dobrego słowa powiedzieć, ani pół uśmiechu posłać. Jest okropna po prostu, gdyby była moją sąsiadką przechodziłabym na drugą stronę ulicy na jej widok.
Boję się jej. Może z twarzy jest śliczna i urocza, ale robi mi krzywdę. Nie umiem do niej przemówić, żeby przestała.
I dlatego nie wiem czasem co mówić ludziom, którzy mnie pytają o to kim jestem. Jestem zawsze jedną z dwóch opcji - to, którą, zależy od tego, kiedy spytasz. A jak wygląda ich wypadkowa, średnia arytmetyczna z dwóch wyników? Tego nie wiem, chyba tak, jak wszyscy widzą.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Wyguglałam dziś ,,rozpoznawanie depresji" i po kilkudziesięciu minutach czytania już jestem na 100% pewna, że to nie to. Jedyny tak naprawdę pasujący objaw, to brak chęci do życia, ale to nie moja wina. To Ta druga nie chce żyć, nie ja, nie odpowiadam za nią.

Jezu, czy ty wiedziałeś kim ty jesteś? Czy wiesz kim ja jestem?
Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie, Jezu, serio.

niedziela, 13 stycznia 2019

Trzy krótkie,trzy długie, trzy krótkie. Nielogiczność.

Istnieje w ogóle takie słowo, nielogiczność? Mam nadzieję, że jednak tak. Jestem idiotką, ale nie wszyscy muszą o tym od razu wiedzieć.
W każdym razie mam wam do zakomunikowania jedno: bycie pozbawionym chęci do życia i zakochanym jednocześnie to w chuj duża nielogiczność, taka która pociąga za sobą kolejne nielogiczności i sprawia, że w końcu nie potrafi się już odróżnić co jest już absurdem czy jeszcze nim nie jest. Nie polecam, 2/10, takie tkwienie w paranoi. Jak się da, uciekajcie od tego.
Powiedziałam wczoraj prawdę mojej Blondyneczce, mojej kochanej ślicznej przyjaciółce, która trwa tyle lat już przy mnie i zawsze mnie wspiera, postanowiłam mieć w dupie jej uczucia, zamiast chronić ją, zwłaszcza, że sama ma poważne problemy z życiem, postanowiłam, mimo całej miłości jaką do niej mam, powiedzieć jej, że planuję się zajebać. Czujecie tę nielogiczność? To właśnie się z tobą dzieje, kiedy na siłę próbujesz żyć dłużej, niż czujesz, że to taktowne. Pod pozorem ,,zasługiwania na prawdę" i innych sloganów z telewizji zaczynasz wpychać swój syf innym do gardła w nadziei, że się nie obrażą, a tobie to pomoże. A jak dociera do ciebie ten absurd, to sobie mówisz, że na pewno ci się zdaje, że nie może tak być.
Lama mi się wczoraj oświadczył przez telefon, heh to chyba też w pewnym stopniu nielogiczność. Milczałam, więc po jakiejś chwili powiedział, że to było głupie i żebym to zignorowała. Cóż, to nie dziwi mnie, skoro wiem, że tak naprawdę nie chciał by takiej żony jak ja, bo kto by chciał coś takiego jak ja w ogóle? Nawet ja sama siebie nie chce. Zastanawia mnie tylko, co by się stało, gdybym powiedziała ,,tak". Czy rzeczywiście ożeniłby się ze mną? Po to tylko, żebym nie skończyła ze sobą? Czy to rzeczywiście mogłoby tak daleko zajść? Ucieszyłam się, przyznaję. Kiedyś, zanim przyznałam się komukolwiek do tego, o czym myślę, często wyobrażałam sobie nasze życie po ślubie. Miałam nadzieję, że czeka nas kilka szczęśliwych lat, które będzie mógł wspominać, może jakieś dzieci, zanim ja przestanę wytrzymywać i wymknę się jemu i całemu życiu raz a dobrze. Dopiero później zaczęło do mnie docierać jak mało w tym logiki i jak okropnie złą rzecz planuję zrobić komuś, kogo podobno kocham. To się wiąże z tym, że powinnam go chronić, a nie ranić, prawda?
Kocham, nie podobno, tylko naprawdę. A jednak nie mogłam wykrztusić z siebie słowa, gdy spytał. Skoro miałby zostać wdowcem w krótkiej perspektywie, po co ta zabawa? - pomyślałam. A potem przepadło, zniknęło, ,,zignoruj to".
Dostrzegam tę nielogiczność, że mimo miłości, masa egoizmu we mnie i rzeczywiście byłabym w stanie dla własnej frajdy wyjść za niego i chwilę sobie pożyć z nim razem szczęśliwa, żeby potem mając go w dupie, zabić się i niczym już nigdy nie martwić. Ale pomyślałam, że skoro i tak się stąd zmywam, to by była dobra ostatnia rzecz, jaką bym mogła dla niego zrobić: ochronić go przed noszeniem obrączki na lewej ręce. Koniec końców, ,,dziewczyna mi umarła" zawsze lepiej brzmi niż ,,żona mi umarła", czyż nie? I myślę, że dobrze zrobiłam, że nie powiedziałam nic i on to odwołał, nawet jeśli to boli, bo cholernie bym chciała mieć takiego męża i tę chwilkę czasu z nim. Nie wiem ile, może kilka miesięcy, lat. Nieistotne, zadowoliłabym się chociaż chwilką.

I widzicie, to jest ta największa nielogiczność bycia żywym trupem. Potrzebujesz ludzi, kochasz ludzi, ale dlatego, że ich kochasz, opuszczasz ich. Żeby mieli chociaż szansę zapomnieć i kiedyś być szczęśliwi. I nic ci to nie pomaga, że kochasz tak naprawdę, nawet z wzajemnością. Cały czas musisz być samotny, aż w końcu znajdziesz w sobie odwagę by zrobić to, co masz zrobić. A potem wszystko już traci znaczenie.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Wkurwiam się, że taki ze mnie tchórz i nie skoczyłam z okna wczoraj rano, przed tymi ,,oświadczynami". Ta cholerna romantyczna łajza jest pewnie gotowa jeszcze w mowie pogrzebowej powiedzieć, że byłam jego narzeczoną.

Jak to jest, że byłam czyjąś narzeczoną, a czuję się taka samotna?

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Jezu, mów do mnie coś, cokolwiek dziś. To uczucie opuszczenia mnie wykończy.

wtorek, 8 stycznia 2019

Trzy krótkie, trzy długie trzy krótkie. Za mało chorób.

Żyję. Jeeej. Niestety, wciąż się trzymam życia.
Myślę o tym, co się stało. Kiedy nastąpiła ta decyzja w moim życiu, że z normalnego człowieka stałam się tym, kim jestem teraz. Nie mogę wyłowić tego momentu z mojej pamięci, a bardzo bym chciała. Czy to w ogóle była moja decyzja, czy jakieś głupie zrządzenie losu? Gdybym chociaż znała ten moment, może coś by się zmieniło, może mogłabym to jeszcze jakoś cofnąć. Co za pojebane pomysły mi się w ogóle już roją w głowie. Chyba po prostu nie mogę już sama ze sobą wytrzymać. Małżeństwo w takiej sytuacji by się rozwiodło, a co ze mną? Czy mogę się rozwieść sama ze sobą? Ktoś coś?
Byłam dziś u dentysty, tzn. próbowałam być, ale nieuprzejma stara typiara najpierw zaczęła na mnie fukać, że mam obrzydliwe zęby, a potem powiedziała, że w żadnym wypadku nie dostanę znieczulenia, bo mi nie jest potrzebne. Więc musiałam stamtąd wyjść i płakać, tak długo aż się znalazłam w mieszkaniu, nie wiem w sumie jak to się stało. I cóż, parodia jaką jestem przybiera kosmiczne rozmiary najwidoczniej. Nie potrafię już nawet iść do dentysty.  Mam podobno ropień dziąsła z przetoką. Może dostanę sepsy i umrę. To by było najlepsze rozwiązanie.
Przez te lata technikum nauczyli mnie tylu chorób, aż sama się dziwię jak wielu. Setki, jeśli nie tysiące. A jednak żadna nie daje objawów w postaci otwierających się nadgarstków. Nie ma takiej, którą mogliby mi wykryć po śmierci, na którą mogliby zwalić stan w jakim mnie znajdą. Nie będę żadnym ciekawym przypadkiem dla nikogo, to prawie smutne, gdy o tym myślę. Czemu tych chorób jest tak mało? Mogłabym przecież dzisiaj na coś zachorować, a potem spokojnie się położyć spać i już nie obudzić. Mogłabym, prawda? Nic by to nikomu nie szkodziło.
Przyznałam się Lamie do moich planów. Powiedziałam mu, że jeszcze kilka lat i baj baj świecie, zmywam się stąd na dobre. Może skończę studia, stworzę złudzenie, że mam szczęśliwe dorosłe życie, odsunę od siebie bliskich, tak, żeby nikt specjalnie po mnie nie płakał. I po cichutku, bez zbędnych dramatów sobie pójdę, żeby wreszcie przestać się męczyć. Napawam się tą cudowną wizją. Tylko jak wytrzymać do tego czasu? Jak przetrwać 5 lat, skoro nie umiem nawet do dentysty pójść? Przecież to jakaś jebana parodia.
I jak to się ma do tego, że podobno jestem wierząca, że nie zabijaj itd? Wszystko wiem, wiem, że to grzech, wiem, że nie powinnam. Wiem, że Pan nie daje cięższych krzyżów, niż się jest w stanie unieść. Wiem, że ci którzy są umęczeni i utrudzeni zostają przez Niego pokrzepieni. Wiem, że On jest Zmartwychwstaniem i Życiem. Wiem, że mi tego nie wybaczy i stracę Go na zawsze, jeśli to zrobię. I wiem, że już dłużej nie daję rady i że nie mam pojęcia jak wobec tego Go nie stracić.
Jak tego nie zrobić?
Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Chciałam dzisiaj się pociąć, ale lokatorka przyszła do mieszkania i stchórzyłam. Tylko się poszczypałam trochę w brzuch, wysoko, prawie na żebrach, więc ok, nikt nie zobaczy. Ale straszna lipa, mało bolało i nawet nie dałam rady do krwi. Może następnym razem spróbuję bardziej się postarać, jak będę sama. Zobaczymy.

Jezu, czy ty słyszysz? Zabierz mnie teraz, już, zanim to wszystko się stanie. Nie chcę Cię stracić, tak naprawdę bardzo nie chcę. Jeśli ty mnie też nie, to mnie zabierz po prostu. Już nie czekaj.